adam małysz polskiego slamu, jacek kaczmarski kultury queer, richard wagner ornitologii, robert kubica piosenki poetyckiej; legenda krakowskiej bohemy, mistrz form balansujących, wirtuoz śmiertelnie niebezpiecznych akrobacji językowych; sam bóg - i bogów innych sponsor
Piotr Czerski
Mistrz idiotycznej autokreacji, cynik, błazen. Właściciel fatalnego poczucia humoru i braku honoru, gdy ryczał na którymś slamie miałem pierwszy raz w życiu ochotę powiedzieć komuś - “zamknij mordę”
Grzegorz Brzęczyszczykiewicz
Maciej Kaczka sam o sobie
Dzień moich urodzin był siedemnastym dniem roku płonącego konia. Pochodzę z Poznania, a szkolne lata spędziłem w przeuroczym i przezapyziałym wielkopolskim miasteczku. W wieku lat trzech czytałem po polsku i po rusku, w wieku lat siedmiu po niemiecku. Szkolną edukację rozpocząłem z dwuletnim przedwczesnym wślizgiem. Do dziś odbija się to na mojej psychice. W jakimkolwiek towarzystwie bym się nie znalazł - zawsze uważam się za najmłodszego.
W dzieciństwie miałem skłonność do rysowania map nieznanych światów i komiksów przedstawiających historie fikcyjnych cywilizacji. Ta niebezpieczna przypadłość u nieletnich chłopców jest prostą drogą do zostania później dewiantem, czyli pisarzem SF i znalezienia się na pogardzanym marginesie kultury. Na szczęście w wieku lat czternastu wybawiła mnie od tego gorąca fala namiętności. Poczułem miłość do największego artysty wszechczasów - Ryszarda Wagnera. Za nią przyszły kolejne miłości - do dziewcząt, chłopców, torfowisk niskich, przerywane okresami ekstatycznej egzaltacji religijnej.
W czasie karnawału pierwszej Solidarności uczęszczałem do prowincjonalnego liceum. Był to bardzo zabawowy okres. Udzielałem się jako redaktor szkolnej gazetki, wydawałem w jednym egzemplarzu arcyambitne artziny i współtworzyłem polityczne kabarety. Jak się można domyślić - noc Stanu Wojennego położyła kres tym łajdactwom. Ulubioną zabawą młodzieży stało się wówczas picie wódki, do czego - ze względu na bycie wiecznie za młodym - nie byłem dopuszczany. Dzięki temu dziś jestem zdrowy i nawet podczas największych pijatyk nie urywa mi się film.
W latach studiów (leśnictwo na AR w Poznaniu, 1983-90) aby przeciwstawić się powszechnej szarości i smutkowi antycypowałem o 20 lat modę na bycie queer: pokochałem ptaki i zostałem ornitologiem. Gdzieś około roku 1988 zaprzyjaźniłem się z Wojtkiem zwanym "małym". Ten wiejski miłośnik ptaków z okolic Torunia mieszkał na leśnej polanie, obok dwóch hal wypełnionych ogromną ilością kaczek. Nie był to bynajmniej ani pierwszy ani ostatni Wojtek mojego życia. Ale przyjaźń ta uaktywniła na krótko moje mocno uśpione ciągotki artystowskie. Z owych czasów pozostały mi do dziś: jeden wiersz opublikowany, jeden wiersz nieopublikowany, i trzy pożółkłe pisma literackie wypełnione nazwiskami, których nikt już dziś nie pamięta.
Potem jednak naczelnym tematem moich fantazji erotycznych stała się miłość do Ojczyzny. Począłem spełniać najbardziej patriotyczny obowiązek tamtych czasów, rozkręcając różne biznesy. Początkowo w Poznaniu (wyjeżdżałem stamtąd na akcje rozbiórki muru berlińskiego), następnie przez dziesięć lat na Ziemi Obiecanej, czyli na Nizinie Północnopodlaskiej. Tam też pod koniec lat 90-tych znów zacząłem się udzielać kulturalnie, zakładając Towarzystwo Wagnerowskie i publikując pierwsze poetyckie drobiazgi w białostockim piśmie "Kartki".
W roku 2000 przeniosłem się do Krakowa, miasta w ludzkiej skali, z pewnością nie ostatniej stacji na mojej Drodze. Tutaj przełomową chwilą było przekroczenie progu knajpy Lokator latem 2002. Dalej nastąpiła erupcja twórczości, której katalizatorem było współzawodnictwo z Jasiem Kapelą - nie pierwszym, ale z pewnością ostatnim Jasiem mojego życia. Jako żywo przypomniało mi to performerskie zapasy z licealnymi kolegami w czasach karnawału pierwszej Solidarności. Szczegółowo opowiadam o tym Piotrowi Mareckiemu w obszernym wywiadzie do Lampy w 2004r.
W 2005 r. ukazała się moja pierwsza książka i płyta. Od tego czasu zajmuje się głównie uważaniem na to, aby przylepiane mi łatki "naczelnego stawiacza piwa" i "poety slamowego" nie trzymały się zbyt mocno moich pleców. Wciąż prześladuje mnie sympatyczne deja vu: przekraczając progi różnych queer kafejek czuję się jakbym przechodził za komuny na lepszą stronę berlińskiego muru, a atmosfera w pewnych friendly klubach jako żywo przypomina mi karnawał pierwszej Solidarności.
Poza tym jestem jak najbardziej normalny i ciągle mi się zdaje, że coś właśnie zaczynam.